W karnawale Towarzystwo Dobroczynności wydawało "bale na sto par". W towarzystwie rej wodziły trzy zacne matrony: księżna Sapieżyna, Zofia Zamoyska i Maria Wirtemberska, autorka bardzo popularnej powieści Malwina, czyli domyślność serca. Przychodzili na bale bogaci panowie i piękne, choć nie zawsze najbogatsze panie. Bywał na nich "jeden taki hrabia" (tak właśnie o nim mówiono), nikt bowiem nie wiedział kim jest w rzeczywistości i jak się nazywa. "Hrabia", ilekroć kwestował, zbierał najwięcej datków, był bowiem bardzo przystojny, pełen wdzięku i elegancji. Bardzo podobał się paniom, a przy tym przepięknie tańczył...
A walczyki prosto z Wiednia grano już w Warszawie. Zgrabne pary wirowały w coraz szerszym kręgu, pod stopami migotały lśniące pawimenty...
Ubierano się wtedy u Wiktorii Orłowskiej, u której można było kupić suknie prosto z Paryża. Szczególnie modne były stroje adamaszkowe podszyte jedwabiem oraz suknie uszyte z aksamitu i obwiedzione puchem łabędzim! Starsze niewiasty nosiły suknie z mory "zdobnej w dyskretne wolanty".
Na balach nie tylko tańczono. Grano także w karty, a szczególnie w wista, tyszaka i rusa, były to w XIX stuleciu gry bardzo popularne. Grał w karty także ów przystojny hrabia, do którego wzdychały piękne panie.
Ten wytworny mężczyzna okazał się wkrótce cynicznym oszustem! Miał swoje wypróbowane metody. Wdzierał się najpierw w łaski domowników, udając zainteresowanie np. córką starszych państwa, albo samą panią domu. Później już, gdy bywał zapraszany i gdy uwierzono w jego dobre intencje, fałszywy hrabia po prostu okradał co zamożniejszych obywateli Warszawy! Zbił – podobno – całkiem pokaźny majątek, który później w całości przegrał w karty. Tak los go ukarał za nieuczciwość. Skompromitowany w pośpiechu opuścił Warszawę, ścigany przez policję municypalną, która zresztą nigdy go nie dosięgła.
A gdy skończył się już karnawał i zgasły światła w rozległych salonach, dobrze było – mimo wszystko – w długie zimowe wieczory powspominać te pląsy, te gesty, te zachwyty, jakich „hrabia” nie szczędził swoim partnerkom. Kobiety bowiem – poza kartami – były jego prawdziwą namiętnością.
I tak aż do późnej starości, kiedy pod ścianami zasiadały stare już matrony (nie we wszystkich wygasły dawne ognie) i wspominały czasy, w których tak pięknie tańczyły z pewnym hrabią … Legenda przeniosła się aż do czasów współczesnych. Ubarwiana i ozdabiana, jak to legenda.