Ach, ci futuryści!
Pojawili się we Włoszech na początku XX wieku. Twórcą kierunku, który przeszedł do historii pod nazwą futuryzmu, był Włoch Filip Tomasz Marinetti. "Ach, zburzcie mi Neapol, Florencję i Rzym!" – nawoływał w jednym z pierwszych manifestów. "Wolę męski profil lotnika albo szofera, niż wszystkie muzea świata” - obwieszczał.
W Polsce na większą skalę futuryści pojawili się w roku 1920 i od razu zawładnęli Warszawą. Ich szokujące apele i osobliwa, choć świetna nieraz poezja, bulwersowały opinię publiczną. Jednych śmieszyły, innych irytowały, wielu gorszyły. I o to przecież chodziło. W roku 1920 wydali unikatowy zbiorek "To są niebieskie pięty, które trzeba pomalować”, a niewiele później słynny manifest „Gga”, którego treść szokowała publiczność, nie tylko warszawską: "gga panowie wypadło na arenę świata, wywijając swoim podwójnym g, a krzyczy, a — to usta tego wspaniałego i ordynarnego bydlęcia, właściwie morda, pysk, albo ryj” - oznajmiali zdumionemu światu. Obrazoburczo zabrzmiały słowa (zachowano pisownię oryginalną): "Będziemy zwozić taczkami z placów skwerów i ulic nieświeże mumie mickiewiczów i słowackich… mickiewicz jest ograniczony słowacki jest niezrozumiałym bełkotem…”. Światu z lekka przywiędłych wartości, do których przywykły pokolenia, przeciwstawiali kpinę, groteskę, żart. Wybierali "prostotę, ordynarność i wesołość. Zdrowie, trywialność, śmiech. Od śmiechu dusza tyje i dostaje silne grube łydy”.
Oszołomiona, zdumiona, nieraz zgorszona Warszawa, z rosnącym zdziwieniem obserwowała poczynania futurystów.
Na klawiszach usiadły pokrzywione bemole,
Przeraźliwie się nudzą i ziewają Uaaaa...
Rozebrana Gioconda stoi w majtkach na stole
I napiera się głośno cacao-choix.
- pisał Bruno Jasieński. Tak jeszcze nikt nie traktował poezji, zarezerwowanej dotąd dla westchnień, cierpień, wodzów i wieszczów.
Wielki skandal wybuchł na Karowej. W Sali Towarzystwa Higienicznego (dom istnieje do dziś) futuryści zorganizowali wieczór poezji. W zaproszeniach napisali, że spotkanie odbędzie się pod egidą Koła Polek. Sama nazwa „Koło Polek” śmieszyła organizatorów, wydała im się tak groteskowa, że aż kusiło, by wykorzystać ją w zabawie.
Przyszła więc na Karową dostojna publiczność. Otyłe matrony, nadęci panowie, zakłamana młodzież. Bezpieczni i pewni, że oto za chwilę usłyszą znane strofy wyszłe spod pióra patetycznych poetów. Czekali więc cierpliwie na pojawienie się artystów. A tymczasem, z estrady, z trybuny, z podium, zaczęły spadać zepsute jaja. Zamiast aktorów pojawił się dwumetrowy Afrykańczyk Josip Ben Mchin, który kalecząc straszliwie język, wykrzykiwał pod adresem publiczności raczej niewybredne słowa, a pod koniec „występu” wypiął na wszystkich wielki goły tyłek. "Przekreślamy indie bawarię i kraków”, niosło się jak echo za uciekającą w panice publicznością.
Tak futuryści zadomowili się w Warszawie.