W dziewiętnastowiecznej Warszawie było ponad trzydzieści zalegalizowanych domów publicznych. Te, które uchodziły za „przyzwoite” miały na szybach mylące napisy (że pod tym właśnie adresem mieści się np. hotel), a w pokojach służących do igraszek, skupione panienki podnosiły zdziwione oczy znad poważnych ksiąg oprawionych w safian.
„Najprzyzwoitszy” burdel mieścił się przy ulicy Rycerskiej, a jego właścicielką była niejaka pani Sadkowska, dobrze znana ówczesnej Warszawie! Podobno płaciła „aksamitkom” nieźle, ale też i wymagała od nich bardzo wiele. Jedna z zatrudnionych u niej nierządnic, tak oto pisała w liście do rodziny: „Rano pani Sadkowska zatrudnia mnie jako szynkareczkę, a wieczorem pracuję tutaj jako dama...”
Konkurencją dla madame z ulicy Rycerskiej były burdele na Koziej, Podwalu, Krzywym Kole i Trębackiej. Najgroźniejsza była Kozia, mimo że poziom tamtego burdelu był przerażający. Ale może właśnie za to, tak bardzo uwielbiali ją klienci. Przychodził tutaj choćby, rozpustny i paskudny senator Mikołaj Nowosilcow, z którym nawet wyjście z więzienia można było załatwić przez alkowę, pod warunkiem, że panienka była i ładna i ochocza. Nowosilcow nie znosił przepychu i fałszywej skromności. Tego, panie, udawania – jak mawiał o burdelu na Rycerskiej. Senator lubił przaśne jadło, zalane wódą stoły i pospolitość.
Na Koziej bywał także … Stanisław Staszic. Śledzący go kiedyś agent tak napisał w raporcie: "Ksiądz Staszic lubi odwiedzać burdele i ulice, na których można spotkać wesołe panienki. Nakłada rudą perukę, duże fałszywe faworyty i zakrywa się płaszczem, co czyni go wyjątkowo śmiesznym.”
Wykonywały swoje zawody wszędzie. W zamtuzach, domach schadzek i na ulicach też. Przychodziły do klientów i przyjmowały ich u siebie. Te, które zapraszały do siebie, przybijały na drzwiach olbrzymie wizytówki zawierające informację, że taka to, a taka „utrzymuje się z własnych dochodów…”
Najwięcej burdeli mieściło się w okolicach Starego Miasta. Szczególnie dużo było ich na samej Starówce. Nie mogąc znieść krzyków i awantur, co przyzwoitsze rodziny wyprowadzały się do innych dzielnic. Opuszczone mieszkania natychmiast wynajmowano kolejnym burdelom. Bywało, że adresy zmieniały także domy publiczne, ot choćby należący do słynnej Zośki Sawickiej burdel przy ulicy Freta 42. Zgromadziwszy sporo rubli srebrem, Zośka wyjechała do Petersburga, gdzie otworzyła podobny lokal.
Osobnym elementem pejzażu była ulica Furmańska na Powiślu; na czternaście stojących tam domów, aż w siedmiu mieściły się burdele. Przyjmowały tam panie w bardzo różnym wieku i bardzo różnej powierzchowności, musiały przecież z czegoś żyć. Tam właśnie „damy”, „w chichot straszliwy popadły, wódkę piły bez żadnego umiaru, wznosiły sprośne toasty, jawnie złorzecząc”.
Zastraszająco szerzyły się choroby weneryczne. Bogaci próbowali je leczyć „perłą smażoną na bardzo wolnym ogniu”, ubodzy liczyli po prostu na szczęście. Władze raczej obojętnie patrzyły na to wszystko, namiestnik Berg nawet popierał rozwój domów publicznych, gdyż „ludzie zajęci igraszkami, nie myślą o niczym innym” – mawiał. Raz tylko zdenerwował się Wielki książę Konstanty gdy „separatystki” zaoferowały swoje usługi żołnierzom zgrupowanym w obozie na Powązkach. Kazał głowy kobietom ostrzyc i popędzić je boso przez całą Warszawę. A zima była ostra. Jakoś tam doszły mimo wszystko i znów skryły się w bramach na Trębackiej, Koziej i Krakowskim Przedmieściu, gdzie podobno jeszcze teraz słychać ich „chichot straszliwy…”